Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою
Шрифт:
Nie wiem, czy jest to wplyw p'o'znej pory roku, ale dni powaznieja coraz bardziej w barwie, mrocza sie i ciemnieja. Jest tak, jakby patrzylo sie na 'swiat przez calkiem czarne okulary.
Caly krajobraz jest jakby dnem ogromnego akwarium — z bladego atramentu. Drzewa, ludzie i domy zlewaja sie w czarne sylwetki, falujace jak ro'sliny podwodne na tle tej atramentowej toni.
W poblizu Sanatorium roi sie od czarnych ps'ow. R'oznej wielko'sci i ksztaltu przebiegaja nisko w zmierzchu wszystkie drogi i 'sciezki, wciagniete w swoje psie sprawy, ciche, pelne napiecia i uwagi.
Przelatuja po dwa, po trzy z wyciagnietymi czujnymi szyjami, uszy spiczasto nastawione, z zalosnym tonem cichego skomlenia, kt'ore sie mimo woli wydziera z krtani, sygnalizujac najwyzsze wzburzenie. Zaprzatniete swoimi sprawami, pelne po'spiechu, zawsze w drodze, zawsze pochloniete niezrozumialym celem — ledwo zwracaja uwage na przechodnia. Czasem tylko lypna ku niemu oczyma w locie i wtedy z tego zeza, czarnego i madrego, wyziera w'scieklo's'c hamowana w swych zapedach jedynie brakiem czasu. Czasami nawet, dajac folge swej zlo'sci, podbiegna do nogi z pochylona glowa i ze zlowr'ozbnym warczeniem, ale tylko po to, by w polowie drogi poniecha'c zamiaru i polecie'c dalej w wielkich psich plasach.
Na te plage ps'ow nie ma rady, ale po co u licha zarzad Sanatorium trzyma na la'ncuchu ogromnego wilczura, straszliwa bestie, prawdziwego wilkolaka o demonicznej wprost dziko'sci?
Ciarki przechodza mnie, ile razy mijam jego bude, przy kt'orej stoi unieruchomiony na kr'otkim la'ncuchu, z nastroszonym dziko kolnierzem kudl'ow dookola glowy, wasaty, szczeciniasty i brodaty, z maszyneria poteznej paszczy pelnej kl'ow. Nie szczeka wcale, tylko jego dzika twarz staje sie na widok czlowieka jeszcze straszniejsza, rysy dretwieja w wyraz bezdennej w'scieklo'sci i, podnoszac powoli straszna morde, zanosi sie w cichej konwulsji calkiem niskim, zarliwym, z glebi nienawi'sci wydobytym wyciem, w kt'orym brzmi zalo's'c i rozpacz bezsilno'sci.
M'oj ojciec przechodzi z obojetno'scia obok tej bestii, gdy razem wychodzimy z Sanatorium. Co do mnie, to jestem za kazdym razem wstrza'sniety do glebi ta zywiolowa manifestacja bezsilnej nienawi'sci. Przerastam teraz o dwie glowy ojca, kt'ory maly i chudy drepce obok mnie swym drobnym starczym kroczkiem.
Juz zblizajac sie do rynku widzimy ruch niezwykly. Tlumy ludzi przebiegaja ulice. Dochodza nas nieprawdopodobne wie'sci o wtargnieciu nieprzyjacielskiej armii do miasta.
W'sr'od powszechnej konsternacji ludzie podaja sobie alarmujace i sprzeczne wiadomo'sci. Trudno to poja'c. Wojna nie poprzedzona pociagnieciem dyplomatycznym? Wojna w'sr'od blogiego spokoju, nie zakl'oconego zadnym konfliktem? Wojna z kim i o co? Informuja nas, ze inwazja nieprzyjacielskiej armii o'smielila partie malkontent'ow w tym mie'scie, kt'orzy wylegli na ulice z bronia w reku, terroryzujac spokojnych mieszka'nc'ow. Ujrzeli'smy w samej rzeczy grupe tych zamachowc'ow, w czarnych cywilnych ubraniach z bialymi rzemieniami skrzyzowanymi na piersi, posuwajacych sie w milczeniu z pochylonymi karabinami. Tlum cofal sie przed nimi, tloczyl na chodniki, a oni szli posylajac spod cylindr'ow ironiczne ciemne spojrzenia, sp'ojrzenia, w kt'orych malowalo sie poczucie przewagi, blysk zlo'sliwego ubawienia i jakie's porozumiewawcze mruganie, jak gdyby powstrzymywali parskniecie 'smiechu demaskujace cala te mistyfikacje. Niekt'orzy z nich zostaja rozpoznani przez tlum, ale wesoly okrzyk tlumiony jest przez groze pochylonych luf. Mijaja nas, nie zaczepiwszy nikogo. Znowu wszystkie ulice przelewaja sie trwoznym, ponuro milczacym tlumem. Gluchy gwar plynie nad miastem. Wydaje sie, ze z daleka slycha'c turkot artylerii, dudnienie jaszczyk'ow. — Musze przedosta'c sie do sklepu — m'owi ojciec blady, lecz zdeterminowany. — Nie potrzebujesz mi towarzyszy'c; bedziesz mi tylko przeszkadzal — dodaje — wracaj do Sanatorium. — Glos tch'orzostwa doradza mi by'c poslusznym. Widze jak ojciec wciska sie w zwarta 'sciane tlumu i trace go z oczu.
Bocznymi uliczkami przekradam sie w po'spiechu w g'ore miasta. Zdaje sobie sprawe, ze na tych skromnych drogach uda mi sie obej's'c w p'olkolu 'sr'odmie'scie zamkniete natlokiem ludzkim.
Tam, w g'ornej cze'sci miasta tlum byl rzadszy, wreszcie znikl zupelnie. Szedlem spokojnie pustymi ulicami do parku miejskiego. Palily sie tam latarnie ciemnym niebieskawym plomykiem, jak zalobne asfodele. Kazda obta'nczona byla rojem chrabaszczy, ciezkich jak kule, niesionych uko'snym, bocznym lotem wibrujacych skrzydel. Niekt'ore opadle gramolily sie na piasku niedoleznie, z wypuklym grzbietem, zgarbione twardymi pokrywami, pod kt'ore pr'obowaly zlozy'c rozpostarte delikatne blony skrzydel. Po trawnikach i 'sciezkach spacerowali przechodnie, pograzeni w beztroskich rozmowach. Ostatnie drzewa zwieszaja sie nad podw'orzami dom'ow lezacych nisko w dole i przypartych do muru parkowego. Wedrowalem wzdluz tego muru, kt'ory od mojej strony siega zaledwie do piersi, ale na zewnatrz opada ku poziomowi podw'orzy wysokimi na pietro szkarpami. W pewnym miejscu podchodzila spomiedzy podw'orzy rampa z ubitej ziemi az do wysoko'sci muru. Przekroczylem z latwo'scia bariere i waska ta grobla przecisnalem sie pomiedzy stloczonymi zabudowaniami dom'ow na ulice. Moje obliczenia wsparte znakomita intuicja przestrzenna byly trafne. Znajdowalem sie niemal na wprost budynku sanatoryjnego, kt'orego oficyna bieleje niewyra'znie w czarnej oprawie drzew. Wchodze jak zwykle od tylu przez podw'orze, przez brame w zelaznym ogrodzeniu i widze juz z daleka psa na jego posterunku. Jak zawsze przechodzi mnie dreszcz awersji na ten widok. Chce go mina'c czym predzej, by nie slysze'c tego z glebi serca dobytego jeku nienawi'sci, gdy ku memu przerazeniu, nie wierzac oczom wlasnym, widze jak oddala sie w podskokach od budy, nie uwiazany, biegnie dookola podw'orza z gluchym, jakby z beczki dobytym szczekaniem, chcac odcia'c mi odwr'ot.
Zdretwialy ze zgrozy cofam sie w przeciwlegly, najdalszy kat podw'orza i instynktownie szukajac jakiego's ukrycia, chronie sie do malej altanki tam stojacej, z calym prze'swiadczeniem daremno'sci moich wysilk'ow. Kudlata bestia zbliza sie w podskokach i oto morda jego jest juz u wej'scia altanki i zamyka mnie w pulapce. Ledwo zywy ze strachu miarkuje, ze rozwinal on cala dlugo's'c la'ncucha, kt'ory wl'okl za soba przez podw'orze, i ze sama altanka jest juz poza zasiegiem jego zeb'ow. Zmaltretowany, zmiazdzony zgroza, ledwo odczuwam jaka's ulge. Slaniajac sie na nogach, bliski zemdlenia podnosze oczy. Nigdy nie widzialem go z tak bliska i dopiero teraz opadaja mi luski z oczu. Jak wielka jest moc uprzedzenia! Jak potezna jest sugestia strachu! Co za za'slepienie! Toz to byl czlowiek. Czlowiek na la'ncuchu, kt'orego w upraszczajacym, metaforycznym, ryczaltowym skr'ocie bralem niepojetym sposobem za psa. Prosze mnie 'zle nie zrozumie'c. Byl to pies — niezawodnie, ale w postaci ludzkiej. Jako's'c psa jest jako'scia wewnetrzna i moze sie manifestowa'c r'ownie dobrze w postaci ludzkiej, jak zwierzecej. Ten, kt'ory stal przede mna w otworze altany z paszcza niejako na wywr'ot odwinieta, ze wszystkimi zebami wyszczerzonymi w strasznym warczeniu — byl mezczyzna 'sredniego wzrostu, z czarnym zarostem. Twarz z'olta, ko'scista, oczy czarne, zle i nieszcze'sliwe. Sadzac z czarnego ubrania, z cywilizowanej formy brody — mozna by go wzia'c za inteligenta, za uczonego. M'oglby to by'c starszy nieudany brat Doktora Gotarda. Ale ten pierwszy poz'or mylil. Jego wielkie powalane klejem rece, dwie brutalne i cyniczne bruzdy dookola nosa gubiace sie w brodzie, poziome ordynarne zmarszczki na niskim czole rozwiewaly predko to pierwsze zludzenie. Byl to raczej introligator, krzykacz, m'owca wiecowy i partyjnik — czlowiek gwaltowny, o ciemnych wybuchowych namietno'sciach. I tam wla'snie, w tych czelu'sciach pasji, w tym konwulsyjnym zjezeniu wszystkich fibr'ow, w tej furii szale'nczej w'sciekle oszczekujacej koniec skierowanego do'n kija — byl on stuprocentowym psem.
Je'slibym przelazl przez tylna bariere altanki — my'sle sobie — uszedlbym w zupelno'sci z zasiegi jego w'scieklo'sci i m'oglbym boczna 'sciezka doj's'c do bramy Sanatorium. Juz przerzucam nogi przez porecz, gdy nagle zatrzymuje sie w polowie ruchu. Czuje, ze byloby zbyt okrutne odej's'c po prostu i zostawi'c go tak z jego bezradna w'scieklo'scia wyprowadzona ze wszystkich granic. Wyobrazam sobie jego straszne rozczarowanie, b'ol nieludzki, gdyby mnie widzial uchodzacego z pulapki, oddalajacego sie raz na zawsze. Zostaje. Podchodze do'n i m'owie naturalnym, spokojnym glosem: — Niech sie pan uspokoi, ja pana odczepie.
Na to twarz jego posiekana drgawkami, wzburzona wibracja warczenia calkuje sie, wygladza i z glebi wynurza sie oblicze niemal zupelnie ludzkie. Podchodze bez obawy i odczepiam sprzaczke na jego karku. Idziemy teraz ob'ok siebie. Introligator jest w porzadnym czarnym ubraniu, ale bosy. Pr'obuje nawiaza'c z nim rozmowe, ale z jego ust wychodzi tylko niezrozumialy belkot. Tylko w oczach, w tych czarnych wymownych oczach czytam dziki entuzjazm przywiazania, sympatii, kt'ory mnie zdejmuje groza. Chwilami potyka sie o kamie'n, o grude ziemi i wtedy wskutek wstrza'sniecia twarz jego natychmiast lamie sie, rozpada, przerazenie wynurza sie do polowy, gotowe do skoku, a tuz za nim w'scieklo's'c, czekajaca tylko na moment, azeby zn'ow zmieni'c te twarz w klebowisko syczacych zmij. Przywoluje go wtedy do porzadku szorstkim koleze'nskim upomnieniem. Klepie go nawet po plecach. I czasami pr'obuje sie na jego twarzy uformowa'c zdziwiony, podejrzliwy, nie dowierzajacy sobie u'smiech. Ach! jak mi ciazy ta straszna przyja'z'n. Jak mnie przeraza ta niesamowita sympatia. Jak pozby'c sie tego czlowieka kroczacego obok mnie i uwislego okiem, cala zarliwo'scia swej psiej duszy na mojej twarzy. Nie wolno mi jednak zdradza'c mego zniecierpliwienia. Wyciagam portfel i m'owie rzeczowym tonem: — Potrzeba wam pewnie pieniedzy, moge wam z przyjemno'scia pozyczy'c — ale na ten widok twarz jego nabiera tak strasznej dziko'sci, ze chowam czym predzej pugilares. I jeszcze czas dlugi nie moze sie uspokoi'c i opanowa'c rys'ow, kt'ore wciaz wykrzywia konwulsja wycia. Nie, tego dluzej nie zniose. Wszystko raczej niz to. Sprawy juz i tak powiklaly sie, splataly beznadziejnie. Nad miastem widze lune pozaru. Ojciec gdzie's w ogniu rewolucji w plonacym sklepie, Dokt'or Gotard nieosiagalny i w dodatku niepojete pojawienie sie matki incognito, w jakiej's tajemnej misji! Sa to ogniwa jakiej's wielkiej niezrozumialej intrygi zaciskajacej sie dookola mej osoby. Ucieka'c, ucieka'c stad. Gdziekolwiek. Zrzuci'c z siebie te okropna przyja'z'n, tego cuchnacego psem introligatora, kt'ory mnie nie spuszcza z oka. Stoimy przed brama Sanatorium. — Prosze pana do mego pokoju — m'owie z uprzejmym gestem. Cywilizowane ruchy fascynuja go, usypiaja jego dziko's'c. Puszczam go przed soba do pokoju. Sadzam go na krze'sle.
— P'ojde do restauracji przynie's'c koniaku — m'owie.
Na to zrywa sie z przerazeniem, chcac mi towarzyszy'c. Uspokajam jego poploch z lagodna stanowczo'scia.
— Pan bedzie siedzial, pan bedzie czekal spokojnie — m'owie do'n glebokim, wibrujacym glosem, na kt'orego dnie brzmi ukrywany strach. Siada z niepewnym u'smiechem.
Wychodze i ide powoli korytarzem, potem schodami na d'ol, korytarzem do wyj'scia, przekraczam brame, przemierzam podw'orze, zatrzaskuje za soba zelazna furtke i teraz zaczynam biec bez tchu, z bijacym sercem, z walacymi skroniami ciemna aleja wiodaca do dworca kolejowego.
W glowie pietrza mi sie obrazy, jeden straszliwszy od drugiego. Niecierpliwo's'c potwora, jego przerazenie, rozpacz, gdy pozna, ze jest oszukany. Powr'ot furii, recydywa w'scieklo'sci wybuchajaca z niepohamowana sila. Powr'ot mego ojca do Sanatorium, jego nic nie przeczuwajace pukanie do drzwi i niespodziane twarza w twarz ze straszliwa bestia.
Szcze'scie, ze ojciec juz w gruncie rzeczy nie zyje, ze go to wla'sciwie nie dosiega — my'sle z ulga i widze juz przed soba czarny ciag wagon'ow kolejowych stojacych u wyjazdu.