Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою
Шрифт:
Коли я, потрясений доконаним фактом, з розпачем питав у матері: — Як ти могла таке вчинити! Якби то, принаймні, Ґеня була зробила, але ти сама… — мати плакала, ламала руки, не могла дати відповіді. Чи думала, що батькові так буде краще, чи бачила єдино в цьому вихід з безнадійної його ситуації, а чи діяла попросту в незбагненній легковажності й бездумності?.. Фатум знаходить тисячу вивертів, коли йдеться про просування його незбагненної волі. Дрібного якогось, хвилинного затьмарення нашого глузду, моменту засліплення чи недогляду вистачить, щоб перемитити вчинок між Скиллою і Харибдою наших рішень. Потім можна без кінця ex post інтерпретувати і тлумачити мотиви, доскіпуватися спонук — доконаний факт залишається безповоротним і раз назавше пересудженим.
Ми опам'яталися й оговталися з нашого засліплення лише тоді, коли мого батька внесли на полумиску. Він лежав великий і спухлий внаслідок зварення, блідо-сірий
Однак, не на цьому мали закінчитися земні мандри мого батька, і той дальший хід, те продовження історії поза, здавалося б, вже остаточні й допущенні межі — є найболіснішим її пунктом. Чом же не згодився він врешті з програшем, чом же не визнав себе вкінці переможеним, коли вже направду мав для цього всі підстави і доля не могла вже піти далі у дощентному його пригнобленні? По кількох тижнях нерухомого лежання він якось сконсолідувався в собі, здавалося, мов би приходив помалу до себе. Одного ранку ми застали полумисок порожнім. Одна тільки нога лежала на березі тареля, вронена на застиглому томатному соусі і ґаляреті, столоченій його утечею. Зварений, гублячи ноги по дорозі, він поволікся остатками сил далі, в бездомну мандрівку, і більш ми не угледіли його на очі.
Переклав Андрій ШКРАБ'ЮК
Публікації:
Б. Шульц. «Цинамонові крамниці», «Санаторій Під Клепсидрою». — Львів, ВС «Просвіта», 1995.
Паралелі: лабораторія перекладу
Bruno Schulz. Sanatorium Pod Klepsydra
Podr'oz trwala dlugo. Na tej bocznej, zapomnianej linii, na kt'orej tylko raz na tydzie'n kursuje pociag — jechalo zaledwie pare pasazer'ow. Nigdy nie widzialem tych wagon'ow archaicznego typu, dawno wycofanych na innych liniach, obszernych jak pokoje, ciemnych i pelnych zakamark'ow. Te korytarze zalamujace sie pod r'oznymi katami, te przedzialy puste, labiryntowe i zimne mialy w sobie co's dziwnie opuszczonego, co's niemal przerazajacego. Przenosilem sie z wagonu do wagonu w poszukiwaniu jakiego's przytulnego kata. Wszedzie wialo, zimne przeciagi torowaly sobie droge przez te wnetrza, przewiercaly na wskro's caly pociag. Tu i 'owdzie siedzieli ludzie z wezelkami na podlodze, nie 'smiejac zajac pustych kanap nadmiernie wysokich. Zreszta te ceratowe wypukle siedzenia zimne byly jak l'od i lepkie od staro'sci. Na pustych stacjach nie wsiadal ani jeden pasazer. Bez gwizdu, bez sapania, pociag ruszal powoli i jakby w zamy'sleniu w dalsza droge.
Przez jaki's czas towarzyszyl mi czlowiek w podartym mundurze kolejowca, milczacy, pograzony w my'slach. Przyciskal chustke do spuchnietej, obolalej twarzy. Potem i ten gdzie's przepadl, wysiadl niepostrzezenie na kt'orym's przystanku. Zostalo po nim wyci'sniete miejsce w slomie zalegajacej podloge i czarna, zniszczona walizka, kt'ora zapomnial.
Brodzac w slomie i odpadkach, szedlem chwiejnym krokiem od wagonu do wagonu. Drzwi przedzial'ow chwialy sie w przeciagu na przestrzal otwarte. Nigdzie ani jednego pasazera. Wreszcie spotkalem konduktora w czarnym mundurze sluzby kolejowej tej linii. Owijal szyje gruba chustka, pakowal swoje manatki, latarke, ksiazke urzedowa. — Dojezdzamy, panie — rzekl, spojrzawszy na mnie calkiem bialymi oczyma. Pociag powoli stawal, bez sapania, bez stukotu, jak gdyby zycie powoli ze'n uchodzilo wraz z ostatnim tchnieniem pary. Staneli'smy. Cisza i pustka, zadnego budynku stacyjnego. Pokazal mi jeszcze, wysiadajac, kierunek, w kt'orym lezalo Sanatorium. Z waliza w reku poszedlem bialym waskim go'sci'ncem, uchodzacym niebawem w ciemny gaszcz parku. Z pewna ciekawo'scia przygladalem sie pejzazowi. Droga, kt'ora szedlem, wznosila sie i wyprowadzala na grzbiet lagodnej wynioslo'sci, z kt'orej obejmowalo sie wielki widnokrag. Dzie'n byl calkiem szary, przygaszony, bez akcent'ow. I moze pod wplywem tej aury ciezkiej i bezbarwnej ciemniala cala ta wielka misa horyzontu, na kt'orej aranzowal sie rozlegly lesisty krajobraz ulozony kulisowo z pasm i warstw zalesienia coraz dalszych i bardziej szarych, splywajacych smugami, lagodnymi spadami, to z lewej, to z prawej strony. Caly ten ciemny krajobraz pelen powagi zdawal sie ledwie dostrzegalnie plyna'c sam w sobie, przesuwa'c sie mimo siebie, jak chmurne i spietrzone niebo pelne utajonego ruchu. Plynne pasy i szlaki las'ow zdawaly sie szumie'c i rosna'c na tym szumie jak przyplyw morza wzbierajacy niedostrzegalnie ku ladowi. W'sr'od ciemnej dynamiki lesistego terenu wyniesiona biala droga wila sie jak melodia grzbietem szerokich akord'ow, naciskana naporem poteznych mas muzycznych, kt'ore ja w ko'ncu pochlanialy. Uszczknalem galazke w przydroznego drzewa. Ziele'n li'sci byla calkiem ciemna, niemal czarna. Byla to czer'n dziwnie nasycona, gleboka i dobroczynna, jak sen pelen mocy i posilno'sci. I wszystkie szaro'sci krajobrazu byly pochodnymi tej jednej barwy. Taki kolor przybiera krajobraz niekiedy u nas w chmurny zmierzch letni nasycony dlugimi deszczami. Ta sama gleboka i spokojna abnegacja, to samo zdretwienie zrezygnowane i ostateczne, nie potrzebujace juz pociechy barw.
W lesie bylo ciemno, jak w nocy. Szedlem omackiem po cichym igliwiu. Gdy drzewa sie przerzedzily, zadudnily mi pod nogami belki mostu. Na drugim jego ko'ncu, w'sr'od czerni drzew, majaczyly szare wielookienne 'sciany hotelu, reklamujacego sie jako Sanatorium. Podw'ojne szklane drzwi u wej'scia byty otwarte. Wchodzilo sie w nie wprost z mostku ujetego z obu stron w chwiejne balustrady z galezi brzozowych. W korytarzu panowal p'olmrok i solenna cisza. Zaczalem na palcach posuwa'c sie od drzwi do drzwi, czytajac w ciemno'sci umieszczone nad nimi numery. Na zakrecie natknalem sie wreszcie na pokoj'owke. Wybiegla z pokoju jakby sie wyrwala z czyich's rak natretnych, zdyszana i wzburzona. Ledwo rozumiala, co do niej m'owilem. Musialem powt'orzy'c. Krecila sie bezradnie.
Czy moja depesze otrzymali? Rozlozyla rece, jej wzrok powedrowal w bok. Czekala tylko na sposobno's'c, by m'oc skoczy'c ku drzwiom wp'olotwartym, ku kt'orym zezowala.
— Przyjechalem z daleka, zam'owilem telegraficznie pok'oj w tym domu — rzeklem z pewnym zniecierpliwieniem. — Do kogo mam sie zwr'oci'c?
Nie wiedziala. — Moze pan wejdzie do restauracji — platala sie. — Teraz wszyscy 'spia. Gdy tylko pan Dokt'or wstanie, zamelduje pana.
— 'Spia? Przeciez jest dzie'n, daleko jeszcze do nocy…
— U nas ciagle 'spia. Pan nie wie? — podniosla na mnie zaciekawione oczy. — Zreszta tu nigdy nie jest noc — dodala z kokieteria. Juz nie chciala ucieka'c, skubala w rekach koronke fartuszka, krecac sie.
Zostawilem ja. Wszedlem do ciemnej na wp'ol restauracji. Staly tu stoliki, wielki bufet zajmowal szeroko's'c calej 'sciany. Po dlugim czasie uczulem znowu pewien apetyt. Cieszyl mnie widok ciast i tort'ow, kt'orymi obficie byly zastawione plyty bufetu.
Polozylem walizke na jednym ze stolik'ow. Wszystkie byly puste. Klasnalem w rece. Zadnej odpowiedzi. Zajrzalem do sasiedniej sali, wiekszej i ja'sniejszej. Sala ta otwarta byla szerokim oknem czy loggia na znany mi juz pejzaz, kt'ory w obramieniu framugi stal ze swoim glebokim smutkiem i rezygnacja, jak zalobne memento. Na obrusach stolik'ow wida'c bylo resztki niedawnego posilku, odkorkowane butelki, na wp'ol opr'oznione kieliszki. Gdzieniegdzie lezaly nawet jeszcze napiwki nie podjete przez sluzbe. Wr'ocilem do bufetu, przygladajac sie ciastom i pasztetom. Mialy wyglad nader smakowity. Zastanawialem sie, czy wypada samemu sie obsluzy'c. Uczulem naplyw niezwyklego lakomstwa. Zwlaszcza pewien gatunek kruchego ciasta z marmolada jableczna napedzal mi do ust oskome. Juz chcialem podwazy'c jedno z tych ciast srebrna lopatka, gdy uczulem za soba czyja's obecno's'c. Pokoj'owka weszla na cichych pantoflach i dotykala mi plec'ow palcami. — Pan Dokt'or prosi pana — rzekla, ogladajac swoje paznokcie.
Szla przede mna — i pewna magnetyzmu, jaki wywieralo granie jej bioder, nieodwracala sie wcale. Bawila sie nasilaniem tego magnetyzmu, regulujac odleglo's'c naszych cial, podczas gdy mijali'smy dziesiatki drzwi opatrzonych numerami. Korytarz 'sciemnial sie coraz bardziej. W zupelnej juz ciemno'sci oparla sie przelotnie o mnie. — Tu sa drzwi Doktora — szepnela — prosze wej's'c.
Dokt'or Gotard przyjal mnie stojac na 'srodku pokoju. Byl to mezczyzna malego wzrostu, szeroki w barkach, z czarnym zarostem.
Dostali'smy pa'nska depesze jeszcze wczoraj — rzekl. — Wyslali'smy kocz zakladowy na stacje, ale przyjechal pan innym pociagiem. Niestety polaczenie kolejowe jest nie najlepsze. Jakze sie pan czuje?
— Czy ojciec zyje? — zapytalem, zatapiajac wzrok niespokojny w jego u'smiechnietej twarzy.
— Zyje, naturalnie — rzekl, wytrzymujac spokojnie moje zarliwe spojrzenie. — Oczywi'scie w granicach uwarunkowanych sytuacja — dodal przymruzajac oczy. — Wie pan r'ownie dobrze jak ja, ze z punktu widzenia wlasnego domu, z perspektywy pa'nskiej ojczyzny — ojciec umarl. To sie nie da calkiem odrobi'c. Ta 'smier'c rzuca pewien cie'n na jego tutejsza egzystencje.