Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою
Шрифт:
Jest to ch'od w nieublaganie prostej linii, nie liczacy sie z zadnymi przeszkodami, posluszny tylko jakiemu's wewnetrznemu rytmowi, jakiemu's prawu, kt'ore odwijaja one jak z klebka w ni'c prostolinijnego truchciku, pelnego akuratno'sci i odmierzonej gracji.
Kazda nosi w sobie jakie's inne, indywidualne prawidlo, jak nakrecona sprezynke.
Gdy tak ida prosto przed siebie wpatrzone w to prawidlo, pelne skupienia i powagi, wydaje sie, ze przejete sa jedna tylko troska, aby nie uroni'c nic z niego, nie zmyli'c trudnej reguly, nie zboczy'c od niej ani na milimetr. I wtedy jasnym sie staje, ze to, co z taka uwaga i przejeciem niosa nad soba, nie jest niczym innym, jak jaka's idee fixe wlasnej doskonalo'sci, kt'ora przez moc ich przekonania staje sie niemal rzeczywisto'scia. Jest to jaka's antycypacja powzieta na wlasne ryzyko, bez zadnej poreki, dogmat nietykalny, wyniesiony ponad wszelka watpliwo's'c.
Jakich mankament'ow i usterek, jakich nosk'ow perkatych lub splaszczonych, jakich pieg'ow i pryszczy nie przemycaja z brawura pod flaga tej fikcji! Nie ma takiej brzydoty i pospolito'sci, kt'orej by wzlot tej wiary nie porywal ze soba w to fikcyjne niebo doskonalo'sci.
Pod sankcja tej wiary cialo pieknieje wyra'znie, a nogi, ksztaltne istotnie i elastyczne nogi w nieskazitelnym obuwiu, m'owia swym chodem, eksplikuja skwapliwie plynnym, polyskliwym monologiem stapania bogactwo tej idei, kt'ora zamknieta twarz przez dume przemilcza. Rece trzymaja w kieszeniach swych kr'otkich, obcislych zakiecik'ow. W kawiarni i w teatrze zakladaja nogi wysoko odsloniete do kolan i milcza nimi wymownie. Tyle mimochodem tylko o jednej z osobliwo'sci miasta. Wspomnialem juz o czarnej wegetacji tutejszej. Na uwage zasluguje zwlaszcza pewien gatunek czarnej paproci, kt'orej ogromne peki zdobia flakony w kazdym tutejszym mieszkaniu i w kazdym lokalu publicznym. Jest to niemal zalobny symbol, funebryczny herb tego miasta.
Stosunki w Sanatorium staja sie z dniem kazdym niezno'sniejsze. Trudno zaprzeczy'c, ze wpadli'smy po prostu w pulapke. Od chwili mego przyjazdu, w kt'orej przed przybylym rozsnuto pewne pozory go'scinnej zapobiegliwo'sci — zarzad Sanatorium nie zadaje sobie najmniejszego trudu, zeby nam cho'cby zostawi'c zludzenie jakiej's opieki. Jeste'smy po prostu zdani na siebie samych. Nikt nie troszczy sie o nasze potrzeby. Od dawna stwierdzilem, ze przewody dzwonk'ow elektrycznych urywaja sie zaraz nad drzwiami i nigdzie nic prowadza. Sluzby nie wida'c. Korytarze pograzone sa dzie'n i noc w ciemno'sci i ciszy. Mam silne przekonanie, ze jeste'smy jedynymi go's'cmi w tym Sanatorium i ze tajemnicze i dyskretne miny, z jakimi pokoj'owka zaciska drzwi pokoj'ow, wchodzac lub wychodzac, sa po prostu mistyfikacja.
Mialbym niekiedy ochote otworzy'c po kolei szeroko drzwi tych pokoj'ow,
A jednak nie jestem calkiem pewny mych podejrze'n. Czasami p'o'zno w nocy widze D-ra Gotarda w korytarzu, jak 'spieszy gdzie's w bialym plaszczu operacyjnym ze szpryca lewatywy w reku, popedzany przez pokoj'owke. Trudno go wtedy zatrzyma'c w po'spiechu i przyprze'c do muru zdecydowanym pytaniem.
Gdyby nie restauracja i cukiernia w mie'scie, mozna by umrze'c z glodu. Dotychczas nie moglem sie doprosi'c drugiego l'ozka. O 'swiezej po'scieli nie ma mowy. Trzeba przyzna'c, ze powszechne rozprezenie obyczaj'ow kulturalnych nie oszczedzilo i nas samych.
Wej's'c do l'ozka w ubraniu i w butach bylo dla mnie zawsze, jako dla czlowieka cywilizowanego, rzecza po prostu nie do pomy'slenia. A teraz przychodze p'o'zno do domu, pijany od senno'sci, w pokoju p'olmrok, firanki u okna wzdete od zimnego tchu. Bezprzytomny wale sie na l'ozko i zagrzebuje w pierzyny. 'Spie tak przez cale nieregularne przestrzenie czasu, dni, czy tygodnie, podr'ozujac przez puste krajobrazy snu, ciagle w drodze, ciagle na stromych go'sci'ncach respiracji, raz zjezdzajac lekko i elastycznie z lagodnych pochylo'sci, to znowu pnac sie z trudem na prostopadla 'sciane chrapania. Dosieglszy szczytu, obejmuje ogromne widnokregi tej skalistej i gluchej pustyni snu. O jakiej's porze, w niewiadomym punkcie, gdzie's na raptownym skrecie chrapania, budze sie na wp'ol przytomny i czuje w nogach cialo ojca. Lezy tam zwiniety w klebek, maly, jak kociak. Zasypiam znowu z otwartymi ustami i cala ogromna panorama g'orzystego krajobrazu przesuwa sie mimo mnie falisto i majestatycznie.
W sklepie rozwija ojciec pelna ozywienia czynno's'c, przeprowadza transakcje, wyteza cala swoja swade dla przekonania klient'ow.
Policzki jego sa zarumienione od ozywienia, oczy blyszcza. W sanatorium lezy ciezko chory, jak w ostatnich tygodniach w domu. Trudno zatai'c, ze proces szybkim krokiem zbliza sie do fatalnego ko'nca. Slabym glosem m'owi do mnie: — Powiniene's cze'sciej zachodzi'c do sklepu, J'ozefie. Subiekci nas okradaja. Widzisz przeciez, ze nie moge juz sprosta'c zadaniu. Leze tu od tygodni chory, a sklep marnuje sie, zdany na laske losu. Czy nie bylo jakiej's poczty z domu?
Zaczynam zalowa'c calej tej imprezy. Trudno to nazwa'c szcze'sliwym pomyslem, ze'smy, uwiedzeni szumna reklama, wyslali tu ojca. Cofniety czas… w samej rzeczy, pieknie to brzmi, ale czymze okazuje sie w istocie? Czy dostaje sie tu pelnowarto'sciowy, rzetelny czas, czas niejako ze 'swiezego postawu odwiniety, pachnacy nowo'scia i farba? Wprost przeciwnie. Jest to do cna zuzyty, znoszony przez ludzi czas, czas przezarty i dziurawy w wielu miejscach, prze'zroczysty jak sito.
Nic dziwnego, toz jest to czas niejako zwymiotowany — prosze mnie dobrze zrozumie'c — czas z drugiej reki. Pozal sie Boze!..
Przy tym cala ta wysoce niewla'sciwa manipulacja z czasem. Te zdrozne konszachty, zakradanie sie od tylu w jego mechanizm, ryzykowne paluszkowanie kolo jego drazliwych tajemnic! Niekiedy chcialoby sie uderzy'c w st'ol i zawola'c na cale gardlo: — Do's'c tego, wara wam od czasu, czas jest nietykalny, czasu nie wolno prowokowa'c! Czy nie do's'c wam przestrzeni? Przestrze'n jest dla czlowieka, w przestrzeni mozecie buja'c do woli, koziolkowa'c, przewraca'c sie, skaka'c z gwiazdy na gwiazde. Ale przez milo's'c boska nie tyka'c czasu!
Z drugiej strony, czy mozna zada'c ode mnie, zebym sam wypowiedzial umowe Doktorowi Gotardowi? Jakakolwiek jest ta nedzna egzystencja ojca, ale widze go bad'z co bad'z, jestem z nim razem, m'owie z nim… Wla'sciwie winienem Doktorowi Gotardowi niesko'nczona wdzieczno's'c.
Kilkakrotnie chcialem sie z nim otwarcie rozm'owi'c. Ale Dokt'or Gotard jest nieuchwytny. — Wla'snie poszedl do sali restauracyjnej — oznajmia mi pokoj'owka. Kieruje sie tam, gdy dogania mnie ona, azeby powiedzie'c, ze sie pomylila, Dr Gotard jest w sali operacyjnej. Spiesze na pietro, zastanawiajac sie, jakie operacje moga tu by'c przeprowadzane, wchodze do przedsionka i w samej rzeczy kaza mi czeka'c. Dr Gotard wyjdzie za chwilke, wla'snie sko'nczyl operacje, myje rece. Widze go niemal, malego, kroczacego wielkimi krokami, w rozwianym plaszczu spieszacego przez szereg sal szpitalnych. Po chwili c'oz sie okazuje? Doktora Gotarda wcale tu nie bylo, od lat nie przeprowadzono tu zadnej operacji. Dokt'or Gotard 'spi w swoim pokoju, a jego czarna broda sterczy zadarta w powietrze. Pok'oj zapelnia sie chrapaniem, jak klebami chmur, kt'ore rosna, pietrza sie, podnosza na swym sklebieniu Doktora Gotarda wraz z jego l'ozkiem coraz wyzej i wyzej — wielkie patetyczne wniebowstapienie na falach chrapania i wzdetej po'scieli.
Dzieja sie tu jeszcze dziwniejsze rzeczy, rzeczy, kt'ore zatajam przed samym soba, rzeczy fantastyczne wprost przez swa absurdalno's'c. Ile razy wychodze z pokoju, wydaje mi sie, ze kto's szybko oddala sie spod drzwi i skreca w boczny korytarz. Albo kto's idzie przede mna, nie odwracajac sie. To nie jest pielegniarka. Wiem, kto to jest! — Mamo! — wolam drzacym ze wzburzenia glosem i matka odwraca twarz i patrzy na mnie przez chwile z blagalnym u'smiechem. Gdziez jestem? Co sie tu dzieje? W jaka matnie wplatalem sie?