Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою
Шрифт:
— Ale ojciec sam nie wie, nie domy'sla sie? — zapytalem szeptem. Potrzasnal glowa z glebokim przekonaniem. — Niech pan bedzie spokojny — rzekl przyciszonym glosem — nasi pacjenci nie domy'slaja sie, nie moga sie domy'sli'c…
— Caly trik polega na tym — dodal, got'ow mechanizm jego zademonstrowa'c na palcach, juz ku temu przygotowanych — ze cofneli'smy czas. Sp'o'zniamy sie tu z czasem o pewien interwal, kt'orego wielko'sci niepodobna okre'sli'c. Rzecz sprowadza sie do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze 'smier'c ojca nie doszla do skutku, ta 'smier'c, kt'ora go w pa'nskiej ojczy'znie juz dosiegla.
— W takim razie — rzeklem — ojciec jest umierajacy lub bliski 'smierci…
— Nie rozumie mnie pan — odrzekl tonem poblazliwego zniecierpliwienia. — Reaktywujemy tu przeszly czas z jego wszystkimi mozliwo'sciami, a zatem i z mozliwo'scia wyzdrowienia.
Patrzyl na mnie z u'smiechem, trzymajac sie za brode.
— Ale teraz zechce pan pewnie zobaczy'c sie z ojcem. Stosownie do pa'nskiego zalecenia, zarezerwowali'smy dla pana drugie l'ozko w pokoju ojca. Zaprowadze pana.
Gdy'smy wyszli na ciemny korytarz, Dokt'or Gotard juz m'owil szeptem. Zauwazylem, ze ma na nogach filcowe pantofle jak pokoj'owka.
— Dajemy naszym pacjentom dlugo sie wysypia'c, oszczedzamy ich energie zyciowa. Zreszta i tak nie maja tu nic lepszego do roboty.
Pod kt'orymi's tam drzwiami zatrzymal sie. Przylozyl palec do ust.
— Niech pan wejdzie cicho — ojciec 'spi. Niech sie pan takze polozy. To najlepsze, co moze pan w tej chwili uczyni'c. Do widzenia.
— Do widzenia — szepnalem, czujac bicie serca podchodzace mi do gardla. Nacisnalem klamke, drzwi poddaly sie same, uchylily, jak usta otwierajace sie bezbronnie we 'snie. Wszedlem do 'srodka. Pok'oj byt prawie pusty, szary i nagi. Na zwyklym drewnianym l'ozku pod malym okienkiem lezal m'oj ojciec w obfitej po'scieli i spal. Gleboki jego oddech wyladowywal cale poklady chrapania z glebi snu. Caly pok'oj zdawal sie by'c juz wylozony tym chrapaniem od podlogi do sufitu, a wciaz jeszcze przybywaly nowe pozycje. Pelen wzruszenia patrzylem na wychudzona, zmizerowana twarz ojca pochlonieta teraz calkiem przez te prace chrapania, twarz, kt'ora w dalekim transie — porzuciwszy swa ziemska powloke — spowiadala sie gdzie's na odleglym brzegu ze swej egzystencji uroczystym wyliczaniem swych minut.
Nie zdaja sie tu zbytnio troszczy'c o pacjent'ow — my'slalem sobie. — Tak chory czlowiek wydany na pastwe przeciag'ow! I nikt chyba tu nie sprzata. Gruba warstwa kurzu zalegala podloge, pokrywala szafke nocna z lekarstwami i ze szklanka wystyglej kawy. Na bufecie leza stosy ciastek, a pacjentom daja czysta czarna kawe zamiast czego's posilnego! Ale wobec dobrodziejstw cofnietego czasu jest to naturalnie drobnostka.
Rozebralem sie powoli i wsunalem sie do l'ozka ojca. Nie obudzil sie. Chrapanie jego tylko, widocznie za wysoko juz spietrzone, zeszlo o oktawe nizej, rezygnujac z g'ornolotno'sci swej deklamacji. Stalo sie niejako prywatnym chrapaniem, na wlasny uzytek. Obcisnalem dookola ojca pierzyne, chroniac go, ile mozno'sci, od wiejacego z okna przeciagu. Wkr'otce zasnalem obok niego.
Gdy sie obudzilem, byl zmrok w pokoju. Ojciec siedzial juz ubrany przy stole i pil herbate, maczajac w niej sucharki z lukrem. Mial na sobie nowe jeszcze, czarne ubranie z angielskiego sukna, kt'ore sprawil sobie ostatniego lata. Krawat jego byl troche niedbale zawiazany.
Widzac, ze nie 'spie, rzekl z milym u'smiechem w swojej przybladlej od choroby twarzy: — Ucieszylem sie serdecznie, ze's przyjechal, J'ozefie. Co za niespodzianka! Czuje sie tu tak samotny. Nie mozna sie co prawda w mojej sytuacji uskarza'c, przeszedlem juz gorsze rzeczy i gdyby chcie'c wyciagna'c facit ze wszystkich pozycyj… Ale mniejsza o to. Wyobra'z sobie, podano mi tu zaraz pierwszego dnia wspanialy filet de boeuf z grzybkami. Byla to piekielna sztuka miesa, J'ozefie. Ostrzegam cie najusilniej — gdyby ci kiedykolwiek miano poda'c filet de boeuf… Jeszcze czuje ogie'n w brzuchu. I diarea za diarea… Nie moglem sobie calkiem da'c rady. Ale musze ci oznajmi'c nowine — ciagnal dalej. — Nie 'smiej sie, wynajalem tu lokal na sklep. Tak jest. I gratuluje sobie tego pomyslu. Nudzilem sie, wiesz, serdecznie. Nie masz wyobrazenia, co za nudy tu panuja. A tak, mam przynajmniej przyjemne zajecie. Nie wyobrazaj sobie zn'ow zadnych wspanialo'sci. Skadze znowu. Daleko skromniejszy lokal niz nasz dawny magazyn. Po prostu buda w por'ownaniu z tamtym. U nas w mie'scie wstydzilbym sie takiego straganu, ale tutaj, gdzie'smy tyle musieli popu'sci'c z naszych pretensyj — nieprawdaz, J'ozefie?… — Za'smial sie bole'snie. — I tak sie jako's zyje. — Zrobilo mi sie przykro. Wstydzilem sie zmieszania ojca, kt'ory spostrzegl, ze uzyl niewla'sciwego wyrazu.
— Widze, ze's 'spiacy — rzekl po chwili. — Prze'spij sie jeszcze troche, a potem odwiedzisz mnie w sklepie — nieprawdaz? Wla'snie tam 'spiesze, zeby zobaczy'c jak interesy ida. Nie masz pojecia jak trudno bylo o kredyt, z jakim niedowierzaniem odnosza sie tu do starych kupc'ow, do kupc'ow z powazna przeszlo'scia… Przypominasz sobie lokal optyka na rynku? Ot'oz zaraz obok jest nasz sklep. Szyldu jeszcze nie ma, ale i tak trafisz. Trudno sie omyli'c.
— Czy ojciec wychodzi bez palta? — zapytalem z niepokojem.
— Zapomniano mi je zapakowa'c — wyobra'z sobie — nie znalazlem go w kufrze, ale zupelnie mi go nie brak. Ten lagodny klimat, ta slodka aura!..
— Niech ojciec we'zmie moje palto — nalegalem — prosze koniecznie wzia'c. — Ale ojciec juz wkladal kapelusz. Kiwnal mi reka i wysunal sie z pokoju.
Nie, nie bylem juz 'spiacy. Czulem sie wypoczety… i glodny. Z przyjemno'scia przypomnialem sobie bufet zastawiony ciastkami. Ubieralem sie, my'slac, jak sobie dogodze
Na korytarzu bylo calkiem ciemno. Wrazenie solennej ciszy potegowala jeszcze nikla lampa gazowa, plonaca niebieskawym plomykiem na zakrecie. W tym labiryncie drzwi, framug i zakamark'ow trudno mi bylo przypomnie'c sobie wej'scie do restauracji. Wyjde na miasto — pomy'slalem z naglym postanowieniem. — Zjem gdzie's na mie'scie. Znajde tam chyba jaka's dobra cukiernie.
Owialo mnie za brama ciezkie, wilgotne i slodkie powietrze tego szczeg'olnego klimatu. Chroniczna szaro's'c aury zeszla jeszcze o kilka odcieni glebiej. Byl to jakby dzie'n widziany przez kir zalobny.
Nie moglem nasyci'c oczu aksamitna, soczysta czarno'scia najciemniejszych partyj, gama zgaszonych szaro'sci, pluszowych popiol'ow, przebiegajaca pasazami stlumionych ton'ow, zlamanych dlawikiem klawiszy — ten nokturn pejzazu. Obfite i faldziste powietrze oblopotalo mi twarz miekka plachta. Mialo w sobie mdla slodycz odstalej deszcz'owki.
Znowu ten powracajacy sam w siebie szum czarnych las'ow, gluche akordy, wzburzajace przestworza juz poza skala slyszalno'sci! Bylem na tylnym dziedzi'ncu Sanatorium. Obejrzalem sie na wysokie mury tej oficyny gl'ownego budynku zalamanego w podkowe. Wszystkie okna zamkniete byly na czarne okiennice. Sanatorium spalo gleboko. Minalem brame w zelaznych sztachetach. Obok niej stala buda psa — niezwyklych rozmiar'ow — opuszczona. Zn'ow wchlonal mnie i przytulil czarny las, w kt'orego ciemno'sciach szedlem omackiem, jakby z zamknietymi oczyma, na cichym igliwiu. Gdy sie troche rozwidnilo, zarysowaly sie miedzy drzewami kontury dom'ow. Jeszcze kilka krok'ow i bylem na obszernym placu miejskim.
Dziwne, mylace podobie'nstwo do rynku naszego miasta rodzinnego! Jak podobne sa w samej rzeczy wszystkie rynki na 'swiecie! Niemal te same domy i sklepy!
Chodniki byty prawie puste. Zalobny i p'o'zny p'olbrzask nieokre'slonej pory pr'oszyl z nieba o niezdefiniowanej szaro'sci. Czytalem z latwo'scia wszystkie afisze i szyldy, a jednak nie bylem zdziwiony, gdyby mi powiedziano, ze to noc gleboka! Tylko niekt'ore sklepy byly otwarte. Inne mialy na wp'ol zasuniete zaluzje, zamykano je po'spiesznie. Tegie i bujne powietrze, powietrze upojne i bogate pochlanialo miejscami cze's'c widoku, zmywalo jak mokra gabka pare dom'ow, latarnie, kawalek szyldu. Chwilami trudno byto unie's'c powieki, zapadajace przez dziwne niedbalstwo czy senno's'c. Zaczalem szuka'c sklepu optyka, o kt'orym wspomnial ojciec. M'owil mi o tym, jako czym's mi znanym, odwolywal sie jakby do mojej znajomo'sci lokalnych stosunk'ow. Czy nie wiedzial, ze bylem tu pierwszy raz? Bez watpienia platalo mu sie w glowie. Ale czeg'oz mozna bylo oczekiwa'c od ojca na wp'ol tylko rzeczywistego, zyjacego zyciem tak warunkowym, relatywnym, ograniczonym tylu zastrzezeniami! Trudno zatai'c, ze trzeba bylo duzo dobrej woli, azeby przyzna'c mu pewien rodzaj egzystencji. Byl to godny politowania surogat zycia zawisly od powszechnej poblazliwo'sci, od tego «consensus omnium», z kt'orego czerpal swe nikle soki. Jasnym bylo, ze tylko dzieki solidarnemu patrzeniu przez palce, zbiorowemu przymykaniu oczu na oczywiste i razace niedomogi tego stanu rzeczy m'ogl sie utrzyma'c przez chwile w tkance rzeczywisto'sci ten zalosny poz'or zycia. Najlzejsza opozycja mogla go zachwia'c, najslabszy podmuch sceptycyzmu obali'c. Czy Sanatorium Doktora Gotarda moglo mu zapewni'c te cieplarniana atmosfere zyczliwej tolerancji, ochroni'c od zimnych podmuch'ow trze'zwo'sci i krytycyzmu? Nalezalo sie dziwi'c, ze przy tym zagrozonym, zakwestionowanym stanie rzeczy ojciec potrafil jeszcze zachowa'c tak znakomita postawe.