Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою
Шрифт:
Ucieszylem sie, ujrzawszy okno wystawowe cukierni zapelnione babkami i tortami. M'oj apetyt odzyl. Otworzylem szklane drzwi z tablica «lody» i wszedlem do ciemnego lokalu. Pachnialo tam kawa i wanilia. Z glebi sklepu wyszla panienka z twarza zamazana zmierzchem i przyjela zam'owienie. Nareszcie po tak dlugim czasie moglem raz posili'c sie do syta 'swietnymi paczkami, kt'ore maczalem w kawie. W ciemno'sci, obta'nczony wirujacymi arabeskami zmierzchu, pochlanialem wciaz nowe ciastka, czujac, jak wirowanie ciemno'sci wciska sie pod powieki, opanowuje cichaczem me wnetrze swym cieplym pulsowaniem, milionowym rojowiskiem delikatnych dotknie'c. Wreszcie juz tylko prostokat okna 'swiecil szara plama w zupelnej ciemno'sci. Nadaremnie stukalem lyzeczka w plyte stolu. Nikt nie zjawial sie, aby przyja'c nalezyto's'c za posilek. Zostawilem monete srebrna na stole i wyszedlem na ulice. W ksiegarni obok 'swiecilo sie jeszcze. Subiekci zajeci byli sortowaniem ksiazek. Zapytalem o sklep ojca. To wla'snie drugi lokal obok nas — obja'snili mnie. Usluzny chlopak podbiegl nawet do drzwi, azeby mi pokaza'c. Portal byl szklany, okno wystawowe jeszcze niegotowe, zasloniete szarym papierem. Juz ode drzwi zauwazylem ze zdziwieniem, ze sklep byl pelny kupujacych. M'oj ojciec stal za lada i sumowal, 'sliniac wciaz ol'owek, pozycje dlugiego rachunku. Pan, dla kt'orego przygotowywano ten rachunek, pochylony nad lada posuwal palcem wskazujacym za kazda dodana cyfra, liczac p'olglosem. Reszta go'sci przygladala sie w milczeniu. M'oj ojciec rzucil na mnie spojrzenie znad okular'ow i rzekl przytrzymujac pozycje, na kt'orej sie zatrzymal: — Jest tu jaki's list dla ciebie, lezy na biurku miedzy papierami — i zn'ow pograzyl sie w liczeniu. Subiekci tymczasem odkladali kupione towary. Zawijali je w papier, obwiazywali sznurkami. Regaly byly tylko cze'sciowo wypelnione suknem. Wieksza cze's'c byla jeszcze pusta.
— Dlaczego ojciec nie siada sobie? — zapytalem cicho, wszedlszy za lade. — Wcale ojciec nie uwaza na siebie, bedac tak chorym. — Podni'osl wzbraniajaco dlo'n, jak gdyby oddalal moje perswazje, i nie przestawal rachowa'c. Mial wyglad bardzo mizerny. Lezalo jak na dloni, ze tylko sztuczne podniecenie, goraczkowa czynno's'c podtrzymuje jego sily, oddala jeszcze chwile zupelnego zalamania.
Poszukalem na biurku. Byl to raczej pakiet niz list. Przed kilkoma dniami pisalem do ksiegarni w sprawie pewnej ksiazki pornograficznej i oto posylano mi ja tu, juz znaleziono m'oj adres, a raczej adres ojca, kt'ory zaledwie otworzyl sobie sklep bez szyldu i firmy. W istocie zdumiewajaca organizacja wywiadu, godna podziwu sprawno's'c ekspedycji! I ten niezwykly po'spiech!
— Mozesz sobie przeczyta'c z tylu w kontuarze — rzekl ojciec, posylajac mi niezadowolone spojrzenie — widzisz sam, ze tu nie ma miejsca.
Kontuar za sklepem byl jeszcze pusty. Przez szklane drzwi wpadalo tam nieco 'swiatla ze sklepu. Na 'scianach wisialy palta subiekt'ow. Otworzylem list i zaczalem czyta'c w slabym 'swietle ode drzwi.
Donoszono mi, ze ksiazki zadanej nie bylo niestety na skladzie. Wszczeto poszukiwania za nia, ale nie uprzedzajac wyniku, pozwala sobie firma przesla'c mi tymczasem nieobowiazujaco pewien artykul, dla kt'orego przewidywano moje niewatpliwe zainteresowanie. Nastepowal teraz zawily opis skladanego refraktora astronomicznego, o wielkiej sile 'swietlnej i r'ozlicznych zaletach. Zaciekawiony, wydobylem z koperty ten instrument zrobiony z czarnej ceraty, lub sztywnego pl'otna zlozonego w plaska harmonijke. Mialem zawsze slabo's'c do teleskop'ow. Zaczalem rozklada'c wielokrotnie zlozony plaszcz instrumentu. Usztywniony cienkimi precikami rozbudowywal mi sie pod rekami ogromny miech dalekowidza, wyciagajacy na dlugo's'c calego pokoju swa pusta bude, labirynt czarnych kom'or, dlugi kompleks ciemni optycznych wsunietych w siebie do polowy. Bylo to co's na ksztalt dlugiego auta z lakowego pl'otna, jaki's rekwizyt teatralny imitujacy w lekkim materiale papieru i sztywnego drelichu masywno's'c rzeczywisto'sci. Spojrzalem w czarny lejek okularu i ujrzalem w glebi zaledwie majaczace zarysy podw'orzowej fasady Sanatorium. Zaciekawiony, wsunalem sie glebiej w tylna komore aparatu. 'Sledzilem teraz w polu widzenia lunety pokoj'owke idaca p'olciemnym korytarzem Sanatorium z taca w reku. Odwr'ocila sie i u'smiechnela. — Czy ona mnie widzi? — pomy'slalem sobie. Nieodparta senno's'c przyslaniala mi mgla oczy. Siedzialem wla'sciwie w tylnej komorze lunety jakby w limuzynie wozu. Lekkie poruszenie d'zwigni i oto aparat zaczal szele'sci'c lopotem papierowego motyla i uczulem, ze porusza sie wraz ze mna i skreca ku drzwiom.
Jak wielka czarna gasienica wyjechala luneta do o'swietlonego sklepu — wieloczlonkowy kadlub, ogromny papierowy karakon z imitacja dw'och latar'n na przedzie. Kupujacy stloczyli sie, cofajac przed tym 'slepym smokiem papierowym, subiekci otworzyli szeroko drzwi na ulice i wyjechalem powoli tym papierowym autem, w'sr'od szpaleru go'sci odprowadzajacych zgorszonym spojrzeniem ten w istocie skandaliczny wyjazd.
Tak zyje sie w tym mie'scie i czas uplywa. Wieksza cze's'c dnia przesypia sie, i to nie tylko w l'ozku. Nie, nie jest sie zbyt wybrednym na tym punkcie. W kazdym miejscu i o kazdej porze dnia got'ow jest czlowiek ucia'c sobie tutaj smaczna drzemke. Z glowa oparta o stolik restauracji, w dorozce, a nawet na stojaczke po drodze, w sieni jakiego's domu, do kt'orego wpada sie na chwile, azeby ulec na moment nieodpartej potrzebie snu.
Budzac sie, zamroczeni jeszcze i chwiejni, ciagniemy dalej przerwana rozmowe, kontynuujemy uciazliwa droge, toczymy naprz'od zawila sprawe bez poczatku i ko'nca. Skutkiem tego gubia sie kedy's po drodze mimochodem cale interwaly czasu, tracimy kontrole nad ciaglo'scia dnia i w ko'ncu przestajemy na nia nalega'c, rezygnujemy bez zalu ze szkieletu nieprzerwanej chronologii, do kt'orej bacznego nadzorowania przywykli'smy ongi's z nalogu i z troskliwej dyscypliny codziennej. Dawno po'swiecili'smy te nieustanna gotowo's'c do zlozenia rachunku z przebytego czasu, te skrupulatno's'c w wyliczaniu sie co do grosza z zuzytych godzin — dume i ambicje naszej ekonomiki. Z tych kardynalnych cn'ot, w kt'orych nie znali'smy ongi's wahania ani uchybienia — kapitulowali'smy dawno.
Pare przyklad'ow niechaj posluzy za ilustracje tego stanu rzeczy. O jakiej's porze dnia czy nocy — ledwo widoczna niuansa nieba odr'oznia te pory — budze sie przy balustradzie mostku prowadzacego do Sanatorium. Jest zmierzch. Musialem, zmorzony senno'scia, dlugo bezwiednie wedrowa'c po mie'scie, nim dowloklem sie, 'smiertelnie zmeczony, do tego mostku. Nie moge powiedzie'c, czy w drodze tej towarzyszyl mi caly czas Dr Gotard, kt'ory stoi teraz przede mna, ko'nczac jaki's dlugi wyw'od wyprowadzaniem ostatecznych wniosk'ow. Porwany wlasna wymowa, bierze mnie nawet pod ramie i pociaga za soba. Ide z nim i nim jeszcze przekroczyli'smy dudniace deski mostku, juz 'spie na nowo. Przez zamkniete powieki widze niejasno wnikliwa gestykulacje Doktora, u'smiech w glebi jego czarnej brody i staram sie na darmo poja'c ten kapitalny chwyt logiczny, ten ostateczny atut, kt'orym na szczycie swej argumentacji, nieruchomiejac z rozlozonymi rekami, triumfuje. Nie wiem jak dlugo jeszcze idziemy tak obok siebie pograzeni w rozmowie pelnej nieporozumie'n, gdy w pewnej chwili ocykam sie zupelnie, Doktora Gotarda juz nie ma, jest calkiem ciemno, ale to tylko dlatego, ze trzymam oczy zamkniete. Otwieram je i jestem w l'ozku, w moim pokoju, do kt'orego nie wiem jakim dostalem sie sposobem.
Jeszcze drastyczniejszy przyklad:
Wchodze w obiadowej porze do restauracji na mie'scie, w bezladny gwar i zamet jedzacych. I kog'oz spotykam tu na 'srodku sali przed stolem uginajacym sie od potraw? Ojca. Wszystkie oczy skierowane na niego, a on blyszczac brylantowa szpilka, niezwykle ozywiony, rozanielony do ekstazy, przechyla sie z afektacja na wszystkie strony w wylewnej rozmowie z cala sala od razu. Ze sztuczna brawura, na kt'ora patrze'c nie moge bez najwyzszego niepokoju, zamawia wciaz nowe potrawy, kt'ore pietrza sie stosami na stole. Z lubo'scia gromadzi je dookola siebie, chociaz nie uporal sie jeszcze z pierwszym daniem. Mlaskajac jezykiem, zujac i m'owiac jednocze'snie, markuje on gestami, mimika najwyzsze ukontentowanie ta biesiada, wodzi wielbiacym wzrokiem za panem Adasiem, kelnerem, kt'oremu z rozkochanym u'smiechem rzuca wciaz nowe zlecenia. I gdy kelner, wiejac serweta, biegnie je spelni'c, ojciec apeluje blagalnym gestem do wszystkich, bierze wszystkich na 'swiadk'ow nieodpartego czaru tego Ganimeda.
— Nieoceniony chlopak — wola z blogim u'smiechem, przymykajac oczy — anielski chlopak! Przyznacie panowie, ze jest czarujacy!
Wycofuje sie z sali pelen niesmaku, nie zauwazony przez ojca. Gdyby byl umy'slnie dla reklamy nastawiony przez zarzad hotelu dla animowania go'sci, nie m'oglby bardziej prowokujaco i ostentacyjnie sie zachowywa'c. Z glowa 'cmiaca sie od senno'sci zataczam sie ulicami, zdazajac do domu. Na skrzynce pocztowej opieram chwile glowe i robie sobie kr'otka sjeste. Wreszcie domacuje sie w ciemno'sci bramy Sanatorium i wchodze. W pokoju jest ciemno. Przekrecam kontakt, ale elektryczno's'c nie funkcjonuje. Od okna wieje zimnem. L'ozko skrzypi w ciemno'sci. Ojciec podnosi znad po'scieli glowe i m'owi: — Ach, J'ozefie, J'ozefie! Leze tu juz od dw'och dni bez zadnej opieki, dzwonki sa przerwane, nikt do mnie nie zaglada, a wlasny syn opuszcza mnie, ciezko chorego czlowieka, i wl'oczy sie za dziewczetami po mie'scie. Popatrz, jak mi serce wali.
Jak to pogodzi'c? Czy ojciec siedzi w restauracji, ogarniety niezdrowa ambicja zarloczno'sci, czy lezy w swoim pokoju, ciezko chory? Czy jest dw'och ojc'ow? Nic podobnego. Wszystkiemu winien jest predki rozpad czasu, nie nadzorowanego nieustanna czujno'scia.
Wiemy wszyscy, ze ten niezdyscyplinowany zywiol trzyma sie jedynie od biedy w pewnych ryzach dzieki nieustannej uprawie, pieczolowitej troskliwo'sci, starannej regulacji i korygowania jego wybryk'ow. Pozbawiony tej opieki, sklania sie natychmiast do przekrocze'n, do dzikich aberracji, do platania nieobliczalnych figl'ow, do bezksztaltnego blaznowania. Coraz wyra'zniej zarysowuje sie inkongruencja naszych indywidualnych czas'ow. Czas mego ojca i m'oj wlasny czas juz do siebie nie przystawaly.
Nawiasem m'owiac, zarzut rozwiazlo'sci obyczaj'ow uczyniony mi przez ojca jest bezpodstawna insynuacja. Nie zblizylem sie jeszcze tu do zadnej dziewczyny. Zataczajac sie jak pijany od jednego snu do drugiego, ledwo zwracam uwage w trzezwiejszych chwilach na tutejsza ple'c piekna.
Zreszta chroniczny zmrok na ulicach nie pozwala nawet dokladnie rozr'oznia'c twarzy. Co jedynie zdolalem zauwazy'c, jako mlody czlowiek majacy jeszcze na tym polu bad'z co bad'z pewne zainteresowania — to osobliwy ch'od tych panienek.